poniedziałek, 16 czerwca 2008

"Tak to było" - relacja z wyjazdu i meczu Polska - Austria.

Udało się! po wielotygodniowych zmaganiach z PZPNem i kupbilet.pl udało mi się przepisać bilet z kolegi na mnie.

teraz już tylko oczekiwałem mecz Polska-Austria. Miałem tam dotrzeć z Panem Romkiem - krakowskim bursiarzem, który do Wiednia jeździł za ok 32 euro... Razem ze mną jechali też Marcin i Lidia z managementu w mojej firmie, którzy o bilety nie musieli się starać, ponieważ dostali je od firmy:)

Okazało się że prócz naszej trójki , jechali tylko dwaj znajomi Romka i jeden podstarzały specjalista od zakładów sportowych (ochrzciliśmy ich stary, żul i dres). Ruszyliśmy o 7:20 w czwartek (12.06.), zaczynając falstartem natrafiając pod Krakowem na korki, wobec czego Pan Romek postanowił zmienić trasę (na Czechy). Około 14:15 byliśmy na miejscu i wysiedliśmy na Wesbahnhofie we Wiedniu, skąd ruszyliśmy w pełnym rynsztunku (w moim przypadku - koszulka reprezentacji, szalik, czapka oraz flaga z napisem - a jakże - KNURÓW) do austriackiej siedziby naszej firmy, aby odebrać bilety Marcina i Lidii. Dzięki językowi niemieckiemu i pożyczonej od znajomych mapie, szybko dotarliśmy do celu zachwycając się przy okazji pięknem Wiednia. Zbliżając się do centrum zauważyliśmy że ilość Polaków na metr kwadratowy stale się zwiększała...Po drodze do poleconej przez kolegę z pracy knajpki, przypadkiem natrafiliśmy na hotel polskiej drużyny i stojący pod nim autobus. Robiąc sobie przy nim zdjęcia zastanawiałem się czy tak jak dwa lata temu napis na nim będzie przeciwieństwem tego co zobaczymy na boisku...
Po posileniu się w "Wiener Wald" ruszyliśmy Katedry Św. Stefana. Po drodze ewangelicy w ramach akcji "Chrześcijanie przy piłce" wyposażyli nas w gwizdki które zaczęliśmy ochoczo używać. Pod samą katedrą i w okolicznych knajpach królowały już niepodzielnie polskie barwy, a naszych rodaków w koszulkach reprezentacyjnych (i ich sympatyków) było tam więcej, niż nie-polaków. Niewielu Austriaków chodziło w swoich barwach, już więcej było Niemców (albo Austriaków, którzy marzyli o "piłkarskim Anschlussie";) no i trochę Chorwatów..

o 17:40 wsiedliśmy do metra i udaliśmy się w pod stadion Ernsta Happela. Niestety dowiedzieliśmy się że nawet by wejść okolice stadionu trzeba przejść wstępną kontrolę oraz oddać plecaki. Dlatego musieliśmy zużyć nasze piwne zapasy jeszcze przed wejściem, ale z tego co widziałem - nie tylko my byliśmy w tej sytuacji. Zagadałem do bramkarzy czy nie będzie z odbiorem rzeczy z depozytu tak jak w Klagenfurcie - zapewniali że nie bo będzie od tego więcej osób (i rzeczywiście - ja czekałem 5 minut a nie 3 h)

Niestety okazało się że mecz Niemcy-Chorwacja transmitowany jest tylko we wenątrz stadionu, więc, szybko poszliśmy do swoich sektorów. Już przed stadionem usłyszeliśmy, że mecz układa się inaczej niż sie spodziewaliśmy... Chorwaci prowadzą 1:0... widząc entuzjastyczne reakcje Polskich kibiców przy golu Chorwatów na 2:0, przekonałem się że niechęć wobec Niemców jest dużo silniejsza niż kalkulacja co będzie korzystniejsze dla Polski. Po zakończeniu meczu z wynikiem 2:1 było już wiadomo że musimy wygrać zarówno z Austrią jak i Chorwacją i to łącznie różnicą co najmniej 3 bramek...
Stadion tymczasem się zapełniał, a Polski sektor, na widok naszych graczy którzy wyszli na boisko na rozgrzewkę zaczął wznosić pierwsze okrzyki i śpiewy, np. "Gramy u siebie, Polacy gramy u siebie"...

wreszcie obie drużyny wyszły na boisko i odegrano hymny narodowe. W tym wypadku, polska publiczność się wykazała, oklaskując hymn gospodarzy.
Potem mimo głośnego dopingu polskiego sektora... byliśmy świadkami 25 minut najgorszej kopaniny ze strony Polaków jaką widziałem - tracili piłki, przegrywali pojedynki, popełnili błędy... to cud że Austriacy nie wykorzystali ani jednej z nadarzających się szans a Artur Boruc bronił aż tak dobrze... Co ciekawe - widząc co dzieje się na boisku, polski sektor - praktycznie co 2-3 minuty próbował dopingować Polaków, widząc jednocześnie ich niemoc (nasz sektor był za bramką Boruca). Potem przyszła minuta 30-sta i nagły wybuch radości spowodowany wydarzeniami po drugiej stronie boiska, które trudno było dostrzec z naszej pozycji. Od tego momentu do repertuaru zaśpiewek dołączyło "jeszcze jeden" i choć sytuacja uległa stabilizacji po obu stronach, to po 45 minutach Polscy kibice nie mieli wątpliwości komu zawdzięczają korzystny wynik skandując imię i nazwisko naszego bramkarza...

Po przerwie wreszcie zobaczyliśmy żywszą ofensywną grę Polaków, niestety bez wykończenia akcji, a kiepskie strzały z dystansu zaczęły już razić po oczach... W ostatnich kilkunastu minutach Polacy zdawali się zapomnieć że po tym spotkaniu istotna może się okazać również liczba goli, i nie wykazywali dużej chęci podwyższenia wyniku. Mimo to doping pozostawał na wysokim poziomie - czymś niesamowitym jest jak czujesz że cała trybuna drży pod nogami pod wpływem okrzyków Polaków. Praedopodobnie zarówno piłkarze jak i kibice byli już dość pewni zwycięstwa (skandowali " Aufwiedersehn, aufwiedersehen, Austria, Austria aufwiedersehn!"), choć sędzia H. Webb coraz częściej dyktował zagadkowe rzuty wolne dla Austriaków... co mnie od początku meczu dziwiło, ponieważ czytałem wywiad z Pogatetzem (austriacki piłkarzy który słynący z ostrej gry) który cieszył się z tego że siedzią będzie Webb "bo pozwala na bardzo ostrą grę"...

no przyszła też chwila powtórzonego rzutu wolnego dla Austriaków, zamienionego w końcu na rzut karny... SZOK! O ile sędzia już w pierwszej połowie był bohaterem haseł "sędzia ch.j", to tym razem okrzyk ten unosił się z polskiej trybuny aż do zakończenia meczu + koncert gwizdów... Wychodząc ze stadionu trudno było pohamować złość - dlatego sam w kierunku kilku austriackich policjantów krzyczałem ile zapłacili sędziemu. Później zaczepiłem około 7 różnych Austriaków, pytając czy są dumni z tego remisu i czy wg. nich karny się należał - wszyscy pochylali głowy nic nie mówiąc (być może się bali;) a jeden wprost przyznał że nie widział żadnego przewinienia godnego rzutu karnego...

Dodatkowo irytująca była Polka(?) przy stacji metra która nawoływania do nie tłoczenia się i uspokojenie operując takim hasłami jak "to tylko gra" co tylko podnosiło agresję ....

już o 23:30 dotarliśmy pod Westbahnhofu, ale mieliśmy się spotkać o 1:00 z Panem Romkiem... pierwotnie byliśmy umówieni o północy, ale z myślą o świętowaniu po zwycięstwie... sam przeforsowałem zbiórkę o 1:00... po przechyleniu kolejki piw przed dworcem i dojedzeniu ostatnich kanapek z prowiantu wreszcie dotrwaliśmy w skacowanym nastroju do 1:00 i ruszyliśmy do Krakowa gdzie dotarliśmy o 7:20 rano...

tak się skończyła nasza 24h-wiedeńska eskapada - może bez happy endu ale z dużymi emocjami - mimo wszystko miłymi:)

Brak komentarzy: