sobota, 27 września 2008

Ze stadionu mówił dla Państwa…

Językowe potknięcia, stylistyczne wygibasy, frazy niebanalne w zamierzeniu, bareicznie śmieszne w efekcie – znojny trud sprawozdawców sportowych to temat zawsze wdzięczny. Co smakowitsze cytaty, z podziwu godną pieczołowitością zbierane przez koneserów polszczyzny-szpakowszczyzny, zydorowszczyzny i szaranowszczyzny (jeśli już sięgać po przykłady, to najwybitniejsze), żyją wiecznie jak idea Lenina, choćby krążąc w tych mailach, które wysyła się znajomym po przyjściu do pracy i przygotowaniu kawy, a przed zabraniem się do dzieła. Boki zrywać, jak się mawiało bodaj za czasów Bohdana Tomaszewskiego? Boki zrywać można, można też jednak zauważyć tę oczywistość, iż pomienieni – a wykpiwani – wirtuozi mikrofonu, z lekka anachroniczni, bo legitymujący się aparycją i stylem przekazu zakorzenionymi w dziarskiej po żołniersku poetyce telewizji lat 80. minionego wieku, nad swymi następcami utrzymują przewagę. Trochę podobnie rzecz się ma z zadbanymi youngtimerami, to znaczy odrestaurowanymi autami z nieodległej przeszłości: wciąż mogą zaspokajać praktyczne potrzeby, a nadto jaki duch w nich tkwi! Niech się schowa zoptymalizowany aż po bezpłciowość współczesny odpowiednik.

Zdawanie sprawy na antenie z tego, co się dzieje na boisku, to wszakże nie tylko kwestia stylu, elastyczności językowej, której patronować powinna niezaśniedziała błyskotliwość. To także czasem kwestia odpowiedzialności, odpowiedzialności indywidualnego uczestnika komunikacji masowej. Przynajmniej gdzieniegdzie i niekiedy. Że wciąż gdzieniegdzie – uzmysłowił igrzyska w Chińskiej Republice Ludowej i perypetie olimpijskiej sztafety. Że niekiedy, że zależnie od politycznego i społecznego kontekstu – przypomniał doskonały (choć czarno-biały) dokument Macieja Drygasa o Ryszardzie Siwcu, człowieku, który podczas dożynek 1968 na Stadionie Dziesięciolecia, przy pełnych trybunach dokonał samospalenia w proteście przeciwko napaści Ludowego Wojska Polskiego na Czechosłowację (Usłyszcie mój krzyk, 1991). Film ten wyemitowano w TVP1 na początku września, w zapowiedzi podkreślając, że obiekt, który stał się scenerią dramatu, właśnie idzie pod kilof, by dać miejsce Stadionowi Narodowemu – co zresztą dodatkowo uzasadnia pisanie o nim w tym miejscu.

Dokumentalista nagrał rozmowy nie tylko z najbliższymi Siwca, lecz również ze świadkami jego autodafe, ludźmi, którzy znaleźli się na stadionie dla przyjemności lub ze służbowego obowiązku. Uderzające było to, co miał po latach do powiedzenia przed kamerą spiker radiowy (mniejsza o jego nazwisko), który relacjonował pamiętne dożynki i wówczas przed mikrofonem nie wspomniał słowem o tym, co rozegrało się na oczach tysięcy zgromadzonych. Na filmie tłumaczył okrągłymi zdaniami, wypowiadanymi beznamiętnie – tak, jak się odklepuje dręcząco nudną i dlatego wykutą na pamięć lekcję. Rzekł mniej więcej tyle: kiedy Siwiec oblał się rozpuszczalnikiem i podpalił, orkiestra grała skoczny taniec, program występów nie został przerwany; nie było sensu mówić o tym na antenie, dramatyczny gest buntu i ludowe nutki nie pasowały do siebie; zresztą radiowcy starają się dostosować rytm swoich komentarzy do taktu muzyki; co innego, gdyby Siwiec podpalił się w czasie przemówienia Gomułki, gdyby pierwszy sekretarz przerwał – wówczas należałby jakoś wyjaśnić tę pauzę…

Zapewne nawet oszczędne zdania o człowieku płonącym i wykrzykującym antypartyjne hasła spiker przypłaciłby wyrzuceniem z pracy i wilczym biletem. Z tego powodu łatwy gest potępienia, uzasadnionego przecież, wydaje się właśnie zbyt łatwy. Uderza wprawdzie żałosna słabość przytoczonego usprawiedliwienia. Pobrzmiewa w nim ton pretensji do desperata, że zadał sobie śmierć nie w tym momencie, co trzeba. Respekt budzi jednak waga decyzji podejmowanej w mgnieniu oka – mówić, czy karnie przemilczeć. Zręczni powieściopisarze (kiedyś oprócz blogów czytywano powieści…) umieli podobne momenty zwrotne w życiu bohaterów dobrze rozegrać artystycznie, rozsiać na długie akapity fundamentalnych rozważań. Możliwe, że w przypomnianym tu wypadku rolę odegrał nawyk spikera, że zadziałał nabyty mechanizm nakazujący wrzucić z budowanej na żywo opowieści wszystko to, co nie przystaje do wielkiej opowieści peerelowskich propagandystów. W każdym razie mniej lub bardziej świadomy odruch autocenzury sprawił, że przesłanie Siwca nie dotarło do zbyt wielu adresatów.

Oczywiście niewysokie jest prawdopodobieństwo, że w najbliższym czasie na którejś ze sportowych trybun w naszej części świata (na przykład na EURO 2012) wydarzy się coś porównywalnego. Możliwe, że gdzieś zieloni zamanifestują swoją więź z fauną, pokazując się nago, jak ich stworzył Pan Bóg lub inne źródło dobra, prawdy i piękna. Możliwe, że na płytę któregoś stadionu wbiegnie kibic – by udowodnić, że można przechytrzyć ochroniarzy i by znaleźć się na filmie wysoko notowanym przez parę dni w serwisie youtube.com. Etyczne dylematy sprawozdawców dotyczą epizodów takich albo równie błahych. Powtórzyć w transmisji sekwencję pokazującą, że sfaulował przeciwnika i nie poniósł kary „nasz” zawodnik, czy nie? Odnotować, co wykrzykują pod adresem tego lub owego biznesmena, bądź polityka kibice, czy nie? Te pytania można by zbyć machnięciem ręki, gdyby nie całkiem konkretna siła oddziaływania sportowych transmisji. Łatwo tę siłę oszacować – starczy wziąć ceny emisji spotów reklamowych, towarzyszących transmisjom. O takich bowiem wartościach, jak szacunek dla widza i elementarna uczciwość dżentelmeni nie rozmawiają.

Damian Strzeszewski dla Pilnujemy Euro 2012

Brak komentarzy: