poniedziałek, 23 lutego 2009

Oby tylko we Lwowie.

W branżę samochodową. W branżę rozrywkową. W branżę reklamową. W branżę budowlaną. Bitny ten kryzys, bo we wszystkie te branże, i jeszcze w parę innych, uderzy. Każdy z tych ciosów nietrudno przełożyć na konkretne liczby – choćby tylko zwolnionych pracowników, choćby tylko zaprzepaszczonych planów osobistych tych ludzi. Skłania to do powściągliwości w ubolewaniach nad mniej dramatycznymi skutkami ekonomicznego załamania. Choć jednak mądrze radził wieszcz (pamiętają Państwo, który wieszcz?): „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”, takie zdarzają się róże, nad których marnym losem warto się poużalać.

Gdy ogłoszono, że to Polska i Ukraina zorganizują mistrzostwa w 2012 roku, zapanowała radość powszechna. Tak powszechna, że poczuli się w obowiązku komentować ją politycy, historycy idei, dziennikarze od kopaniny nieboiskowej (znaczy: komentatorzy polityczni) – każdy, kto tylko głos wydawać publicznie musi bądź lubi. Cóż mieli do powiedzenia ci akurat, którzy wiedzą o futbolu tyle, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie (a trzecia bramka wisi w powietrzu – jak dodają wyznawcy zydorowszczyzny, szpakowszczyzny i wyznań pochodnych)? Wywodzili zgodnie, że wspólne przedsięwzięcie posłuży zacieśnieniu więzi między Polską a Ukrainą, że będzie wręcz kolejnym, ważnym etapem w realizacji testamentu politycznego ludzi tej miary, co Jerzy Giedroyc. Mówili co najmniej tak mądrze, jak Słowacki o różach w ogniu. Zapewne wielu – a w każdym razie niżej podpisanemu – przyszło do głowy, że na przekór turniejowym obyczajom, nakazującym urządzać finały EURO w stolicy państwa, warto by było tym razem na najważniejszy mecz zaprosić kibiców do Lwowa. Do miasta, które jak mało które tchnie duchem Europy Środowo-Wschodniej – przez wieki wielonarodowej, przez dziesięciolecia maltretowanej sowieckim absurdem. Do miasta, które dowodzi, że Ukrainy nie trzeba szukać poza rogatkami Europy i że do twarzy Ukrainie w poamarańczowym. Do jedynego miasta, w którym Polakom dano urzeczywistniać w szerszej skali ich własne pomysły na nowoczesną metropolię, po swojemu przełamywać architektoniczne rygory stylów historycznych i przemierzać drogę ku modernizmowi (a w czasach taniej masowej turystyki miejskiej ma swój ciężar gatunkowy). Krótko mówiąc, do miasta tyleż ukraińskiego, ile polskiego – co wolno stwierdzać, nie gwałcąc żadnych uzasadnionych norm politycznopoprawnościowych.

O złoto dwie najlepsze drużyny powalczą, jak wiadomo, w Kijowie. Dla Lwowa przewidziano mecze mniejszej rangi. Tak zapowiadano, nim nadszedł kryzys. Teraz nie ma pewności, czy w dawnej galicyjskiej metropolii rozegrany zostanie jakikolwiek pojedynek. Zmieniają się ponoć proporcje państwowych dotacji dla poszczególnych ukraińskich miast, akurat we Lwowie materia stawia silniejszy opór, niż gdzie indziej.

Powie ktoś: przecież polski rząd i polska federacja doceniają chyba symboliczny potencjał, jaki tkwi w międzynarodowej współpracy przy organizacji mistrzostw. Rozumieją chyba, jak doskonałą konkretyzacją wzniosłej opowieści o zgodnym współdziałaniu na zrębach pojednania może być lwowskie przedsięwzięcie; doskonałą – bo chyba jedyną dziś wyobrażalną. Mogą zatem skutecznie nakłonić Ukraińców, by tego akurat miasta kryzys nie wypchnął na bocznicę. Mogą? Pewnie mogą. Pewnie mogą też usłyszeć: a co wam po Lwowie, jeśli i tak nie zdążycie dociągnąć dwupasmówki do Hrebennego – czy do któregokolwiek innego punktu polsko-ukraińskiej granicy.

Odpukać w niemalowane, oby tylko lwowianom się udało. To ważny element projektu. To ważne ogniwo łańcucha znaczeń, znaczeń cennych, niezależnie od kursu złotego i hrywny.

Damian Strzeszewski, w ramach projektu społecznego 2012

Brak komentarzy: