środa, 8 października 2008

Wojenka futbolowa.

Większość gazet poważnych i poczytnych (to nie zawsze idzie w parze), większość internautów dyskutujących w portalach tychże uznała, że team Miro Drzewieckiego zbłaźnił się haniebnie w potyczce z ekipą Listka, Kolatora i ich towarzyszy. Trudno się z tym werdyktem nie zgodzić. Chciałoby się jeszcze zapytać, czy bardziej martwi wynik awantury, czy jej domniemany powód: kwestia praw do transmisji telewizyjnych. Sugerowano, że miłościwie nam panujący, kierując się zasadą marketingową „kup pan trzy, to dorzucimy czwarte”, postanowili wspomóc zyskami ze sprzedaży transmisji EURO 2012 koncern medialny (którego nazwę mniej światli odczytują tak, jak się wymawia angielski skrót opisujący istotę pozaziemską, słynny dzięki filmowi Stevena Spielberga sprzed z górą ćwierćwiecza), przeznaczywszy dopiero co zdumiewająco hojną sumę ze środków samorządowych na budowę pewnego stadionu klubowego. Doszukiwanie się tak niskich pobudek uzna ktoś (ale, co ciekawe, raczej nie kibice zainteresowanego klubu) za przejaw złośliwości lub małostkowości. Kto inny jednak pokiwa głową ze smutnym zrozumieniem nad małym felietonem dowcipnego i inteligentnego dziennikarza – jednego z tych papużków-sporadycznie-rozłączków, którzy o sławnych pogwarkach Rywina i Michnika napisali na długo przed gazetą najważniejszego Adama od czasów Mickiewicza. Otóż mowa w rzeczonym felietonie o rosnącej roli (w teamie Miro) polityka, który mimo krótkiego dość stażu może zapisać na liście swych osiągnięć zatrudnienie w Agencji Rozwoju Mazowsza i proces z poważnym tygodnikiem, oskarżającym go o „dojenie” własnej partii. Tu dobrze, by dobył się z piersi zgredzi jęk dezaprobaty: w logice działań młodych partyjnych arywistów mieszczą się różne i różniaste „deale” z tymi i owymi podmiotami życia dziennikarskiego i gospodarczego. Niewykluczone więc, że coś jest na rzeczy.

To by falsyfikowało inną teorię na temat dogasającej właśnie wojenki. Teoria to banalna i nieskomplikowana niczym duchowość Joli Rutowicz, ale cieszy się ona – podobnie jak pomieniona miłośniczka różów – pewną popularnością w narodzie. Otóż bąka się czasem z wisielczym humorem, że mógł rząd pójść na wojnę z UEFA i FIFA, by możliwie małym kosztem „wizerunkowym” zdjąć z siebie ciężar odpowiedzialności za przygotowania do imprezy, by EURO Polsce odebrano – skoro i tak nie zdążymy… tu można długo wymieniać, czego nie zdążymy. By tę hipotezę jakoś ugruntować, pozwolę sobie na wspomnienie o charakterze osobistym, sięgając pamięcią do pewnego ciepłego popołudnia w kampusie Uniwersytetu Warszawskiego (tuż po wojnie pisarze lubili umieszczać tam scenki z młodzieżą korporancką w roli głównej, by szaleńczo antysemicką – ich zdaniem – Polskę sanacyjną skutecznie zohydzić; skoro więc miał tam prawo wstępu Brandys czy Dygat, to i mnie wolno). Działo się to bodaj dzień przed pamiętnym „Poloń e Ikren” Platiniego, czyli przed ogłoszeniem, kto zorganizuje EURO 2012. Przypadkiem spotkałem kolegę z licealnej ławy, człeka wielkiej zacności, niemałej inteligencji i licznych, w tym skrzypaczych uzdolnień. Zeszło na futbol. Zanim jeszcze jeden z nas wypowiedział na głos, że rozmowa Platiniego z prezydentem Kaczyńskim mogła być w istocie targiem: mistrzostwa za PZPN (dajcie nam mistrzostwa, Listkowi włos z głowy nie spadnie – proszę wybaczyć trywialność), już jeden z drugim zgodziliśmy się wzrokiem, że to wcale prawdopodobne. A potem było wiele, wiele przytaknięć, gdy taką interpretację się podsuwało rozmówcom najrozmaitszym.
O takich mało sympatycznych przeczuwanych aspektach sprawy EURO 2012 zapomnieć nie sposób, choć chciałoby się tej szarej warstewki (czego? Właśnie, czego…) nie widzieć. Chciałoby się nie widzieć jej, doceniając związane z EURO 2012 szanse na zmiany w tylu dziedzinach życia. Logika politycznego konfliktu, logika tarć między instytucjami o sprecyzowanych interesach, jednak prześlepić tego raczej nie pozwoli.

Damian Strzeszewski
dla Pilnujemy Euro 2012

Brak komentarzy: