Przecież to tylko turniej o nagrodę pocieszenia. Zmagania pariasów. Emocje w klasie ekonomicznej (uwaga więc na płaszcze, kapelusze i asertywne panie w uniformach, bo co, jeśli i tam „biją Niemcy”?). To taki futbol z Bied…nki. Tacy mistrzowie, co by mogli klaskać u Rubika. No name game. Drugiej (międzynarodowej) ligi smak. Tym się nie wypada entuzjazmować w lepszym towarzystwie.
Trudno znaleźć prasowe doniesienie, w którym o Pucharze UEFA pisano by w innej poetyce. O podrzędnym statusie tych rozgrywek przypomina się w sposób wyraźnie już zrytualizowany. Zgoda, oceny takie znajdują pokrycie w konkretnych danych. I na trybunach przy takich meczach mniej gęsto, i reklamy emitowane w przerwie transmisji tańsze, i budżety wielu walczących tam drużyn mniej wyśrubowane, i miasta, z których jedenastki te pochodzą, trudniej zlokalizować na mapie. Aha, i nie uświadczysz tu na przykład lekko śniadego osobnika, który najpierw zasłynął chorobliwą skłonnością do symulowania fauli, potem zyskał zaszczytne miano najprzystojniejszego piłkarza Europy (werdyktem wielu szacownych gremiów, od bywalców gejowskich portali poczynając; co rzec wypada, jeśli się nie chce uchybić chronologii), a wreszcie zaczął grać szatańsko.
Prawda więc, że Pucharem UEFA nie warto się ekscytować. Prawda – ale prawdy tej 26 lutego Anno Domini 2009 proszę nie wypowiadać w Poznaniu zbyt głośno. Dla własnego dobra – bo można się spotkać z ripostą tak gorzką, że później i tuzin sznek z glancem nastroju nie dosłodzi. A i poza Wielkopolską też – zapomnijmy na jeden dzień, że to jednak nie Liga Mistrzów. Trzymajmy kciuki, wypromieniujmy z siebie parę megawatów dobrych fluidów, zaadresowanych na północne Włochy, Kolejorzowi pokibicujmy. Należy mu się. Choćby tylko za zeszłotygodniowy mecz. Za widowiskowe otrzepanie ze śniegu bramki rywala, a potem – pięć minut sugestywnej lekcji wychodzenia z kryzysu (na najbliższe miesiące – jak znalazł). Choćby tylko za to, że wiele dają tej drużynie zawodnicy, o których mówi się z nadzieją w perspektywie polsko-ukraińskich mistrzostw. Choćby tylko za to, że na „Franza” można liczyć. Oby z ziemi włoskiej do Polski wrócił Franciszek Zwycięski.
Damian Strzeszewski
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz