Już był w ogródku, już witał się (Lech) z jedną ósmą finału... Zaczęło się przesympatycznie. Zdołali nasi i bramkę strzelić, i prowadzenie długo utrzymać, i nawet przekonująco symulować zachowania wiecznych symulantów, czyli przewracać się w potrzebie z włoskim rozmachem. Dało się zauważyć więcej udanych podań lechitów z pierwszej piłki, niż ich przypada na wszystkie mecze przeciętnej kolejki Ekstraklasy. Ale po przerwie każda z drużyn starała się grać jakby na miarę logotypu widniejącego na koszulkach. Chłopcy Smudy popadli w piwne otumanienie, ich rywale wydobyli się z dna upokorzenia twardą, do bólu konkretną, nieodparcie skuteczną, acz mało wyrafinowaną boiskową robotą. Rozpędzona Dacia łupnęła w barykadę skrzynek Warki i oczywiście ją przebiła.
Zabolało, prawda? Najsprawniejszej bodaj drużynie naszego kraju pomachali na pożegnanie mocno przeciętni ragazzi. Zabolało, nie ma co zaprzeczać. I nerwami szarpnęło zdrowo. Weźmy niefortunnych zmienników. Jedyny Kikut, o jakim teraz umiem myśleć ciepło, jest latarnią morską na wyspie Wolin.
Jak dziś najwłaściwiej zaadresować pretensje? Do trenera? Do napastnika X czy obrońcy Y? O nie, raczej do wszystkich, którzy w mniej lub bardziej pośredni sposób powodowali i pogłębiali upośledzenie polskiego futbolu. Do ojców założycieli i do wytrwałych amatorów piłkarskiego pokera. Ich jest winą, że jeden raptem Kolejorz musiał u progu piłkarskiej wiosny udźwignąć nadzieje wszystkich polskich kibiców. Nie udźwignął, trudno. Respekt i tak za to, co osiągnął.
Damian Strzeszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz