Prawda, że wszyscy pamiętamy jeden z lepszych odcinków „Stawki większej niż życie” – ten zatytułowany „Wielka wsypa” i zwieńczony rzadkiej urody sceną, w której J-23, jak na przysadzistego Słowianina przystało, skutecznie upija kanalię Brunnera i konfidenta Zająca („To śśśwwwinia…”)? Oczywiście kojarzymy sobie jakoś ten odcinek peerelowskiego serialu nie dlatego, że nas plami podatność na komunistyczną indoktrynację, jak utrzymują z uporem godnym lepszej sprawy niektórzy publicyści, lecz choćby dla wycyzelowanej gry Emila Karewicza i Czesława Wołłejki, czyli przez sentyment dla epoki w dziejach rozrywki, gdy się jeszcze nie rozpełzły po telewizyjnych kanałach rozliczne Mroczki i insze Cichopki. Otóż w „Wielkiej wsypie” Kloss przekazywał szpiegowskie zdobycze dentyście Janowi Sokolnickiemu, alias towarzyszowi „Filipowi”. Sokolnicki wpadł w łapy Brunnera i zaznał w nich dokumentnego wytarmoszenia – nim go towarzysze broni odbili. Marny zaś los stał się udziałem każdego, kto u „Filipa” bywał.
Czterdzieści lat po nakręceniu tej fabuły jej duch okazuje się nieśmiertelny. Dziś biada temu z piłkarskiego światka, kto u Ryszarda F. alias „Fryzjera” (jeśli towarzysza, to bodaj tylko spektakularnych libacji) bywał lub kto z nim zbyt często telefoniczne pogaduchy ucinał. Wrocławscy prokuratorzy ustalili – ku osłupieniu dziennikarzy – że wśród interlokutorów „Fryzjera” nie zabrakło i Grzegorza G., pierwszego w Polsce zawodowego arbitra futbolowego. Sędzia uznawany za postać jeśli nie świetlaną, to przynajmniej nieskłonną do parania się piłkarskim pokerem, też usłyszał zarzuty udziału w „ustawianiu” meczów. Jeżeli zarzuty mają uzasadnienie i G. rzeczywiście dzwonił do „Fryzjera” po instrukcje, możliwe, że wybrzmiała za którymś razem klasyczna szyfrowana fraza z „Wielkiej wsypy”: „Grzegorz, Janek da wam obiecane kartofle; posadźcie je na wygonie pod lasem”.
Święty Mikołaj podarował więc nam – ze złośliwością, o którą mało kto świętego posądzał – szczególny upominek: kolejne pytania do niewąskiego zbioru PKP, Piłkarskich Kłopotliwych Pytań (Czy teraz awansujemy? Czy potem zdążymy? Czy zabiorą nam EURO? Czy kiksuje, bo się roztył? Leo, why?). Brzmią one tak mniej więcej: czy choć jeden z polskich sędziów okaże się godny udziału w afrykańskim mundialu? czy na polsko-ukraińskim EURO gwizdać będzie jakiś Polak? Wygląda na to, że na pierwsze z tych pytań szybko przyjdzie odpowiedzieć negatywnie – pobyt we wrocławskim areszcie uczynił z eksportowego sędziego co najwyżej odrzut z eksportu. Nie sposób też jednak wykluczyć, że G. doczeka się rehabilitacji. Przebąkiwano tu i ówdzie, że „Fryzjer” mógł niesprawiedliwie obciążyć Grzegorza G. swoimi zeznaniami po to, by perfidnie zemścić się na jedynym „nieumoczonym”.
Ta ostatnia sugestia pobudziła wielu dziennikarzy do budowania rozmaicie ukierunkowanych hipotez, a czasem wręcz przepastnych konstrukcji interpretacyjnych, przemawiających za pomienionym arbitrem lub przeciw niemu. Przypominano więc, że G. nie musiał łaszczyć się na pośledniejsze sumy, bo wżenił się w majętną rodzinę i teraz czerpie tęgie zyski z porządnych hoteli, między innymi z „Aviatora”, najelegantszego obiektu w Radomiu (co brzmi dumnie). Z drugiej strony zwracano uwagę, na przykład w „Rzeczpospolitej”, że udziały w „Aviatorze” ma Sławomir Stempniewski, do niedawna szef Kolegium Sędziów PZPN, oskarżany o grę na zwłokę w sprawie sędziowskich oświadczeń i kaucji antykorupcyjnych.
Paradoksalnie, to właśnie nad tą pierwszą argumentacją warto się pochylić – bo wiele ona mówi o współczesnej polskiej rzeczywistości piłkarskiej. Najelementarniejsza indywidualna uczciwość jest tu tak krzycząco nieoczywistym stanem rzeczy, że wręcz domaga się szerszego objaśnienia. Wydaje się anomalią, nie pozwala się zignorować, woła o komentarz. „Nie bierze łapówek? Jak to? No, musi on chyba być…” (właścicielem hotelu). Aby ktoś w uczciwość sędziego uwierzył, należy danego arbitra z niej – jak groteskowo by to nie brzmiało – szczegółowo wytłumaczyć.
Jak przyjmuje doniesienia na temat Grzegorza G. nadwiślański kibic? Ten, który dotąd na przekór wszystkiemu cucił w sobie resztki optymizmu odnośnie polskiej piłki kopanej – choć zgrzytał zębami, że BATE Borysów może, że Artmedia Petržalka mogła, a na przykład Wisła – tak kiśnie, jak kisła? Przekonał się już, że „polski Mourinho” to żaden Mourinho, teraz zwątpić musi w pojawienie się jakiejkolwiek tubylczej wersji Coliny (bo co niby może robić Colina w zakładzie fryzjerskim?). „The truth is out there”, przekonywał się wciąż i wciąż na oczach telewidzów pewien agent o posępnym wejrzeniu Davida Duchownego, ze wspomnianym wyżej agentem J-23 niemający wiele wspólnego. Oby nadwiślański kibic nie stwierdził ostatecznie „The football is out there” – i nie machnął ręką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz