I nastał dzień sądu. Oskarżonego wprowadzić. Trybunał czeka. Jeśli tego meczu nie wygramy, stanie się zadość życzeniu powtarzanemu chętnie, raczej z pianą na ustach, niż z dobrymi intencjami: Benhakker musi odejść. Jak to się w polskich dziejach śmieszno i straszno powtarza: znów jakiegoś pana na B jakiś pan na L próbuje od kompetentnie piastowanego stanowiska odłupać, oddziałując na emocje zbiorowe.
Oczywiście, nic nie zdejmuje z pana na B jakiejś części odpowiedzialności za nędzne rezultaty w ważnych meczach, za przegrane w stylu wołającym o pomstę do nieba oraz innych agend parających się windykacją. Oczywiście, trudno wymazać z pamięci udział selekcjonera w reklamie banku (udział for money, bo po cóż by innego; nie była to najzręczniej pomyślana reklama) – zwłaszcza że banki w tym roku budzą w nas skojarzenia dalekie od euforycznych. Oczywiście, dziennikarzom na konferencjach należało komunikować swoje zdanie w sposób nieco mniej ekstrawagancki. Oczywiście, nie wypadało też wynajdywać sobie w Rotterdamie na dni wolne od pracy tak mało odprężających zajęć. Gdyby więc zadał ktoś dziś reprezentatywnej próbie polskich kibiców pytanie o zasadność ewentualnego zwolnienia Benhakkera, pewnie całkiem pokaźna grupa respondentów odpowiedziałaby: a dobrze mu tak, niech go pogonią.
To pogonienie, jeśli nastąpi, będzie jednak epizodem niewesołym. Na marne całkiem nie pójdzie, bo wszelki dyskomfort sprzyja wnikliwszym dociekaniom nad głębszymi przyczynami konfundującego stanu rzeczy. W tym wypadku korzyści poznawcze przyniesie rzut oka na pewien wywiad z selekcjonerem, opublikowany parę miesięcy temu w jednym z dzienników. Prosta uwaga Benhakkera, jak się wydaje, rzuca sporo światła na historię jego mocno chropawych relacji z PZPN. Trener powiedział, że nie jest w stanie wypełniać swoich obowiązków, gdy zwierzchnicy i współpracownicy nie formułują swoich zarzutów i zastrzeżeń wobec niego wprost (co regułą jest w jego macierzystym kręgu kulturowym), lecz nie szczędząc kurtuazyjnych gestów, podejmują takie działania, które każą się domyślać niejasnych pretensji czy uprzedzeń z ich strony. Kibic czytający to wyznanie Benhakkera, jeśli się wychował na późnych komediach Stanisława Barei, czy może nawet na powieściach Kisiela i Kazimierza Orłosia (tacy kibice też występują pono w przyrodzie), pokiwał głową ze zrozumieniem, mocno przyprawionym goryczą. I westchnął ciężko. O, bezbronny w swej naiwności przybyszu ze świata, którego nie skaził duch towarzysza Szmaciaka i jego licznych protoplastów oraz współbraci w łajdackim kombinatorstwie! Nic tu po twoim talencie trenerskim i umyśle bystrym. Siwyś od wiedzy, a nie posiadłeś jedynej umiejętności niezbędnej do osiągnięcia sukcesu w piłce kopanej nad Wisłą. Nie opanowałeś sztuki dryblingu kolesiowsko-aparatczykowskiego. Nie wiesz, że piłka jest okrągła, bramki są dwie, ręka w polu karnym oznacza jedenastkę, ale poza tym rękę myje, trzeba mieć plecy. Kto by tam zawracał sobie głowę mówieniem wprost o błędach lub zasługach? Trzeba wiedzieć, kto jest pod kogo podpięty, komu w jakiej sytuacji bić czołem i ze względu na kogo lepiej się nie wychylać za mocno. Po to człowiek ma energię, by ją przeznaczać na czujne wyłapywanie sygnałów, informujących, kto akurat pod kim najzajadlej dołki kopie. No bo przecież nie na pracę…
Czy naprawdę taka logika to przypadłość tylko naszej części świata, czy naprawdę to trudna do wywabienia pamiątka po rzeczywistości nastrojonej na ruską najpierw, a potem radziecką modłę? I czy tu nie da się postępować inaczej, gdy się osiąga wiele pracą i talentem? W ostatnich tygodniach znów błysnął umiejętnościami Adam Małysz. Świetnie, że wciąż, że znów ma sens liczenie na jego sukcesy. I dobrze, że nieraz jeszcze stanie przed kamerami – bo mistrz skoczni potrafi odpowiadać na pytania dziennikarzy wprost. Da się dostrzec u niego zastanawiającą niezdolność do instrumentalizacji tych dialogów; on najwyraźniej ma przed tym jakieś uwewnętrznione opory. Za wiele można go podziwiać, za to akurat – warto szanować, niezależnie od tego, ile zdoła jeszcze wywalczyć.
Przed tygodniem trzymaliśmy kciuki za skoczków. Dziś trzymajmy za piłkarzy – z nadzieją, że w Belfaście to nie Polacy będą drugą drużyną. I – w konsekwencji – że sąd nad Leo jeszcze się nie odbędzie. Bo dziwnym językiem ci arbitrzy gadają.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz