Październikowe batalie polskiej reprezentacji przyniosły kibicom mnóstwo emocji. Dawno krajowy światek piłkarski nie przeżył tak gwałtownej huśtawki nastrojów na podłożu czysto sportowym (bo euforii porównywalnej z tą, która zapanowała po meczu z Czechami na Euro 2008 raczej nie doświadczyliśmy). W dal odeszły nagle wojenka rządowo-PZPNowska, niepokoje o kuratora, EURO 2012 i wydarzenia ligowe. Reprezentacja pod wodzą Leo Beenhakkera gra o punkty! Na pierwsze danie – czeskie knedliczki serwowane kilkudziesięciu tysiącom kibiców zgromadzonych na Stadionie Śląskim. Mecz zapowiadał się jako hit. Nie tylko ze względu na fakt, że przeciwnik zajmuje 8 miejsce w rankingu FIFA, nie tylko ze względu na powrót do kadry wyrzuconych wcześniej Boruca i Dudki, ale także (a może przede wszystkim) ze względu na cisnące się na usta analogie do meczu z Portugalią sprzed dwóch lat. Meczu, który dla mojego pokolenia stał się symbolem na miarę Zwycięskiego-Remisu-Z-Wembley. Krótko mówiąc, pierwszego od wielu, wielu lat przekonującego zwycięstwa naszej kadry w meczu o punkty z przeciwnikiem z najwyższej światowej półki. Data ta sama, stadion ten sam, nawet sędzia ten sam! I… wynik także ten sam! Taka sama kapitalna gra całej polskiej drużyny i tak samo jeden zawodnik zagrał jedne z najlepszych zawodów w swojej karierze (bo obie zakończone bramkami akcje Kuby Błaszczykowskiego będą się do końca jego kariery pojawiać w poświęconych mu kibicowskich kompilacjach). Z Czechami zagraliśmy kapitalne zawody – wszystkie formacje, wszyscy zawodnicy. Ale szczęście zwycięstwa jakby przesłoniło nam, że Czesi byli już zupełnie inną drużyną niż choćby ta z Euro 2008. Nowy trener, nowe twarze i przede wszystkim wymuszona zniknięciem trzech filarów drużyny zmiana koncepcji gry zrobiły swoje. Czesi nie mogąc polegać na dotąd niezawodnych schematach „na Kollera”, kreatywności Nedveda i wszechstronności Rosicky’ego „uczą się” dopiero nowej filozofii gry… i meczą się przy tym okrutnie. Kto oglądał ich mecz ze Słowenią wie o czym piszę. Dla Polaków zwycięstwo z Czechami stało się „drugą Portugalią”. Dało dużo pewności siebie… chyba trochę zbyt dużo.
W środę 15.10 mieliśmy dostać drugie danie – słowackie piwko z tatrzańskim oscypkiem serwowane w zapełnionej naszymi rodakami Bratysławie. Niestety oscypek był przesolony, a piwo się trochę zbyt spieniło… i w dodatku teraz będzie się nam odbijać czkawką. Objawiła się stara, powtarzana wśród kolejnych pokoleń kibiców prawda, że polskie drużyny nie potrafią w ciągu kilku dni zagrać dwóch (trzech, czterech…) dobrych, równych meczów. Mecz do pięknych nie należał, to prawda, ale wynik chyba jednak do końca jego przebiegu nie oddaje. Coś złego jednak w powietrzu wisiało… Nonszalancja Boruca w pierwszej połowie mówiła wiele o poziomie pewności siebie wśród naszych Orłów. W momencie kiedy szło w zasadzie zgodnie z planem i po doskonałym rozegraniu piłki przez Błaszczykowskiego i Brożka Ebi Smolarek wpakował piłkę do słowackiej siatki, wydawało się, że spokojnie dowieziemy 3 punkty do końca. Kiedy Dariusz Szpakowski już rozwodził się nad właśnie zdobytą pozycją lidera eliminacyjnej grupy 3, nasza obrona okazała się bardziej niż niefrasobliwa. Co Dariusz Dudka robił tuż przed Arturem Borucem w przypadku obu goli zdobytych przez Słowaków? Chyba on sam nie bardzo wie. Co Artur Boruc chciał robić z piłką w przypadku pierwszego gola? Przyznał, że też nie wie, biorąc winę za gola na siebie. Fakty są takie, że obaj powracający z reprezentacyjnego wygnania „imprezowicze z Ukrainy” zawalili dwa gole w ciągu minuty. Czy oznacza to pożegnanie Dudki z pierwszym składem reprezentacji? Wątpliwe bo wielu alternatyw na środku obrony nie mamy. Czy oznacza to, że do bramki drużyny narodowej wróci Fabiański? To bardziej prawdopodobne, choć Artur Boruc swój limit wpadek w reprezentacyjnej bramce już chyba wyczerpał i można wciąż oczekiwać od niego gry na poziomie porównywalnym z tym jaki zaprezentował na boiskach w Austrii. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do swojego młodszego kolegi z Arsenalu, Boruc w klubie gra w podstawowej jedenastce. Błąd popełniła tu jednak cała drużyna – grając zbyt pewnie, zbytnio się cofając i czekając na posunięcia przeciwnika… który, używając terminologii szachowej „dał nam mata w dwóch szybkich ruchach”. Z nieba do piekła w ciągu minuty? No cóż, takie emocje to tylko dzięki polskiej reprezentacji.
Leo Beenhakker spokojnej zimy mieć nie będzie, choć wiosną mamy spore szanse wrócić na fotel lidera grupy. Nasza grupa jednak nie dość, że raczej przeciętna, okazała się także niezwykle wyrównana. Przyglądając się tabeli i dodając Czechom (trochę na wyrost, ale co tam…) trzy punkty za ich prawdopodobną wygraną z San Marino w listopadzie, okazuje się, że obok mającej 9 punktów liderującej Słowacji, aż trzy drużyny będą mieć 7 punktów. To zapowiada nam gorący przyszły rok. Już teraz mamy zagwarantowane emocje w każdym meczu, prawdopodobnie do samego końca eliminacji. Z jednej strony to dobrze, ale gdyby nie jedna minuta na stadionie w Bratysławie… gdyby nie ta minuta, mogło być zgoła inaczej. Bo czyż nie lepiej byłoby poświęcić trochę z nadchodzących emocji eliminacyjnych w imię pewnych emocji na mundialu w RPA? A teraz możemy sobie tylko powtarzać: „byle do wiosny…”
El. MŚ 2010, Polska – Czechy, 2-1, 11.10.2008, Chorzów, Stadion Śląski
El. MŚ 2010, Słowacja – Polska, 2-1, 15.10.2008, Bratysława, Tehelne Pole
Maciej Rybicki – Koordynator Pilnujemy Euro 2012 we Wrocławiu
piątek, 17 października 2008
Po październikowych bojach o punkty z Czechami i Słowacją kibica refleksji kilka
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz