Umarł król, niech żyje król – powiedzmy, bo ciężko byłoby rzec, iż nastało lato po tym, jak listek spadł, w przyrodzie odbywa się to wszak w innej kolejności. Emocje okołowyborcze już opadły, pewnie nawet wśród hungarystów, do grona których powrócić przyjdzie władcy ustępującemu. O to, by jego filologiczne uzdolnienia nie uległy roztrwonieniu – a tym groziłoby koordynowanie prac przed EURO 2012 z ramienia UEFA – zadbać mają władze rzeczonej federacji. Ten tsunamiczny przypływ troski o filologię węgierską nie jest bez związku z wynikiem osławionego głosowania w PZPN. W odczuciu Platiniego tak pasują do siebie Lato i EURO, jak gulasz i awokado, albo i jeszcze gorzej. Szef kuchni, która wypichciła gulasz, nie dość, że mdły w smaku, to jeszcze letni, nie zajmie więc prawdopodobnie prestiżowego i jednak oczekiwanego stanowiska. Zaszczyt ten spotka ponoć Zibiego. Czyżby za zajęcie dobrego, trzeciego miejsca w głosowaniu?
My, publiczność, winni jesteśmy wdzięczność tyleż bezbrzeżną, ile głęboką, tym wszystkim, którzy zgotowali nam to zacne widowisko. Ileż mieliśmy uciechy ze słów działaczy, tych niezłomnych strażników niezawisłości PZPN, najszczerszych demokratów, oburzonych, że jakiś Surkis próbuje dyktować werdykt. Serce rosło, gdy delegaci wręcz wzdragali się na samą myśl, że jakiekolwiek rozwiązania gotów ktoś przepychać kolanem i aktówką przyklepywać. Przecież to obce chlubnym tradycjom ich związku i ustabilizowanym tu zachodnim standardom. Oni, prawda, by tak nigdy…
Gdyby ktoś dziś spróbował ryzykownego porównania wyborów w PZPN i prezydenckiej elekcji w USA, doszedłby do ciekawych wniosków. Jak wiadomo, na niektórych „republikańskich” obszarach wygrał kandydat demokratów. Przyjmijmy, że podstawowy wpływ na ten wynik miały racjonalne kalkulacje i w konsekwencji reorientacje wyborców, a nie tylko różnice w wydatkach obu sztabów na reklamy i nie aktywizacja dotąd raczej biernych grup obywateli. Przy takim założeniu można wielu Amerykanom przypisać następujący pogląd: najaktualniejsze wyzwania wymagają radykalnej zmiany, mniejsza o to, czy rządzić będzie „nasz”, czy nie „nasz” człowiek. Podobne poczucie odpowiedzialności u delegatów na zjazd wyborczy PZPN nie zwyciężyło. Chromolić Euro, nie nasza broszka, panie. Związek jest, jaki jest, ale my go zmienić nie damy. Ma on tam może i swoje minusy, rozchodzi się o to, żeby te minusy nie przesłoniły nam plusów.
Inna sprawa, jaki obraz rywalizacji między kandydatami rysowało przed wyborami wielu dziennikarzy. Ze szczególnym upodobaniem pisano i mówiono o Zdzisławie Kręcinie, którego personalia pojawiały się zresztą wówczas w wersji nieco bardziej zwartej niż powyższa – z przyczyn powszechnie znanych. Ktoś słabiej obeznany z piłkarskimi aktualnościami mógł wówczas pomyśleć, że swoją kandydatkę wystawiła Partia Kobiet. Słyszał bowiem, jak zastanawiano się rozwlekle, co to będzie, gdy wygra jakaś Zdzisławka. Zdzisław K. doczekał się charakterystyk bezlitosnych. Może i trafnie, ale niezbyt grzecznie kojarzono jego aparycję z wyglądem aparatczyków, portretowanych w sposób niezrównany w późnych komediach Barei. Gdyby trafiło na żurnalistów bardziej oczytanych (jak wiadomo, dziennikarze literacką erudycją grzeszą nieczęsto), pewnie by się powołali jeszcze na wizerunki partyjniaków z powieści Kazimierza Orłosia i na pewien kongenialny fragment Małej apokalipsy. Bo tak pisał Konwicki: Oto płyną w tę i w tamtą stronę jakieś przykre pyski. Złe, niechlujne, napiętnowane dziedziczną i nieodwracalną brzydotą. Czasem mignie między nimi obły arbuz mordy aparatczyka państwowego lub partyjnego. Oni się wyróżniają jakimś opuchnięciem alkoholicznym, paskudnymi rzadkimi włoskami układającymi się w przykrych loczkach na spoconych czaszkach. Ich wyróżniają małe, bystre i podejrzliwe oczka, pulchne gąbczaste policzki, ich odróżnia brak ust, które zastępuje otworek do wygłaszania referatów. Chryste Panie, kiedy to się stało, kiedy to społeczeństwo zła wiedźma przemieniła za karę w wielki tabun jaskiniowców.
Prawda, że i tym dałoby się Kręcinie przygrzmocić? W którymś momencie jednak zaczyna się łomotanemu z lekka współczuć. I kiełkuje nieśmiało pytanie, czy obrany przez tego lub owego dziennikarza ton ostry, aż zgrzyta, na pewno świadczy o jego bezkompromisowości. A może delikwent paszkwilancko sobie podokazywał, bo ktoś ważny smyczy popuścił? Odrzuciwszy tak gorzkie domysły, mniemam, że jest jeszcze inaczej: wszystkim rozprawiającym w Polsce o sprawach publicznych weszło w nawyk używanie języka wojny. Od jakiegoś czasu każda wypowiedź publicystyczna musi zawierać dozę jadu pod adresem „kartoflanego” lub „wilczookiego” oraz kapkę wazeliny, puszczonej z myślą o politycznym ulubieńcu. Nie da się zająć stanowiska w jakiejkolwiek istotniejszej sprawie, jeśli się wcześniej starannie nie obsiusia granic swojego rewiru politycznych przeświadczeń – tak media spsiały. Zadziałał więc prosty mechanizm – zaadaptowania najłatwiej dostępnych wzorów mówienia o różnicach programowych i osobowościowych. W Bońku, Kręcinie i Lacie wystarczyło dostrzec bohaterów innych naszych aktualnych opowieści – i już komentarze popłynęły równym strumieniem.
Pozostaje sobie życzyć, by deprecjonujące opinie na temat nowego prezesa PZPN okazały się prędzej czy później tylko efektem wspomnianego automatyzmu poznawczego. Pozostaje sobie życzyć, by pokonani (Boniek, może i Listkiewicz) zagrali na odpowiadających im pozycjach w drużynie, która skutecznie zagra o udane EURO 2012.
Damian Strzeszewski w ramach Pilnujemy Euro 2012
sobota, 15 listopada 2008
Po wyborach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz